— Jaka tu cisza u was! — rzekł Obłomow — gdyby nie szczekanie psa, to możnaby pomyśleć że żywej duszy niema w domu.
Uśmiechnęła się, zamiast odpowiedzi.
— Pani często wychodzi z domu?
— Latem zdarza się... Ot niedawno w piątek przed świętem Eljaszem chodziliśmy do fabryki prochu.
— Dużo tam ludzi bywa? — pytał Obłomow, patrząc przez rozchylony szal i na mocne, wysokie, jak poduszka od kanapy, nigdy nie podnoszące się jej piersi.
— Nie, tego roku było niewiele. Rano padał deszczyk, potem się rozchlapało. Zwykle dużo bywa.
— A jeszcze gdzie?
— My zwykle mało wychodzimy. Brat z Michejem Andreiczem chodzą na ryby. A my zawsze w domu.
— Czyż zawsze?
— Jak Boga kocham, zawsze! Przeszłego roku byliśmy w Kołpinie, a tu do lasku czasem chodzimy. 24 czerwca są imieniny brata... obiad zwykle bywa. Wszyscy urzędnicy z kancelarji brata są na obiedzie.
— A w odwiedziny jeździ pani?
— Brat bywa, a ja z dziećmi na obiedzie bywamy tylko u krewnych męża na Wielkanoc i na Boże Narodzenie.
Znowu cały zapas rozmowy się wyczerpał.
— Widzę u pani kwiaty... pani lubi kwiaty?
Pszenicynowa uśmiechnęła się.
— Nie. Niema czasu zajmować się kwiatami. To dzieci z Akuliną chodziły do ogrodu grafa...
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/457
Ta strona została uwierzytelniona.