— Jutro nie mogę.
— Więc pojutrze. W niedzielę po mszy.... u nas wtedy i zakąska bywa... Michej Andreicz przychodzi...
— Czy rzeczywiście i Michej Andreicz przychodzi? — spytał Obłomow.
— Jak Boga kocham, prawda.
— I pojutrze nie mogę — niecierpliwie wymawiał się Obłomow.
— To w przyszłym tygodniu... — zauważyła. — A kiedyż spodziewać się pana już na stałe mieszkanie. Kazałabym podłogi wyszorować, kurze zetrzeć — dodała.
— Ja nie będę tu mieszkał!
— Jakże? A z rzeczami co zrobimy?
— Proszę powiedzieć bratu — począł mówić Obłomow powoli, utkwiwszy oczy w piersi Agafji Matwiejewny — że z powodu okoliczności...
— Tak długo nie przychodzi... nie widać... — mówiła, patrząc na parkan, oddzielający ulicę od dziedzińca. — Ja znam jego kroki... słychać na drewnianym chodniku. Tu mało kto chodzi...
— Więc pani oświadczy mu, o co prosiłem? — kłaniając się i odchodząc, mówił Obłomow.
— Za pół godziny z pewnością przyjdzie — zauważyła gospodyni z właściwem sobie zaniepokojeniem, starając się zatrzymać Obłomowa.
— Dłużej czekać nie mogę! — rzekł stanowczo, otwierając drzwi.
Pies, ujrzawszy go na ganku, począł ujadać i szarpać się z łańcucha.
Furman, śpiący dotychczas, oparty o łokieć, począł cofać konie, śród kur powstał znowu przestrach i hałas, poczęły rozbiegać się na różne strony. W oknie ukazało się kilka głów.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/460
Ta strona została uwierzytelniona.