— Powiem bratu, że pan był — z wyrazem niepokoju rzekła Agafja Matwiejewna, gdy już Obłomow siedział w powozie.
— Proszę powiedzieć, że ja z powodu różnych okoliczności nie mogę tu mieszkać, że mieszkanie odstąpię komu innemu, albo żeby... on poszukał.
— W tym czasie brat zwykle przychodzi — mówiła z roztargnieniem Agafja Matwiejewna. Powiem, że pan przyjedzie.
— Tak, temi dniami przyjadę — rzekł Obłomow.
W akompanjamencie szalonego ujadania psa, powóz wyjechał z dziedzińca i począł kołysać się po grudzie niebrukowanej ulicy.
W końcu uliczki ukazał się jakiś człowiek w wytartym płaszczu, około czterdziestki, z wielką pliką papierów pod pachą, z grubą laską w ręku i w kaloszach, pomimo że było sucho i dzień upalny.
Szedł prędko, rozglądał się na wszystkie strony i stąpał tak twardo, jak gdyby chciał załamać drewniany chodnik. Obłomow oglądnął się za nim i widział, że wszedł do bramy Pszenicynowej.
— Otóż pewnie i brat przyszedł — pomyślał. — Czort z nim! Jeszcze wypadłoby przegadać z nim jaką godzinę, a jeść się chce i gorąco. Olga czeka na mnie... Innym razem!
Zwrócił się do furmana.
— Jedź prędzej!
— Mieszkanie mam upatrzyć... — przypomniał sobie nagle, wodząc okiem po parkanach. — Trzeba znowu nazad na Morską lub Koniuszenną... Innym razem! — zadecydował.
— Ruszaj prędzej!