— Jakie ptaki!
— Kury.
Obłomow, chociaż co rana słyszał pod oknami gdakanie kwoki i pisk kurcząt, wcale o tem nie myślał. Przed oczyma jego unosił się obraz Olgi i ledwie widział, co go otacza.
— Nie, to nic. Myślałem, że pan mówi o kanarkach — rzekł — które od świtu poczynają świergotać.
— Wyniesiemy klatki — odpowiedział Iwan Matwieicz.
— Ale i to nic... Ja jednak z innych powodów nie mogę tu zostać.
— Jak pan chce — rzekł Iwan Matwieicz. — Ale jeśli pan nie znajdzie lokatora, co będzie z umową? Czy pan ją wypełni? Będzie koszt duży...
— Ileż się panu należy? — spytał Obłomow.
— Przyniosę rachunek.
Wyszedł, a po chwili wrócił z kontraktem i rachunkiem.
— Za mieszkanie osiemset rubli. Sto dano zadatku, pozostaje siedemset.
— Czyż pan chce za cały rok ściągnąć ode mnie, kiedy ja dwóch tygodni jeszcze nie mieszkam? — przerwał Obłomow.
— Jakże może być inaczej — zaczął łagodnie Iwan Matwieicz. — Siostra będzie miała stratę, to niesprawiedliwie. Ona biedna wdowa, z tego tylko żyje, co dom przyniesie. Chyba na jajkach i kurczętach coś zarobi — na koszuliny dla dzieciaków.
— Zmiłuj się pan, ja nie mogę — przemówił Obłomow, — przecież dwóch tygodni nie mieszkam. Cóż to jest? Za co?
— W kontrakcie powiedziano — mówił Iwan
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/470
Ta strona została uwierzytelniona.