podniosła się wyżej nieco. — Co pan ma do roboty w domu?
— Ja tak tylko... — mówił, rozszerzając senne powieki.
— Kto panu pozwolił? Czy się panu spać czasem nie zachciewa? — pytała, wpatrując się w niego.
— Co pani! — zaprzeczył. — Spać w dzień! Mnie tylko przykro.
Ilja Iljicz puścił kapelusz.
— Dzisiaj idziemy do teatru — rzekła.
— Nie do loży — dodał westchnąwszy.
— Cóż z tego? A to nic nie znaczy, że widzimy się przecie, że rozmawiamy w antrakcie, a przy odjeździe pomagasz mi wsiąść do powozu. Proszę być w teatrze! — rzekła tonem rozkazującym. — Cóż to nowego!
Musiał jechać do teatru. Ziewał, jak gdyby chciał połknąć całą scenę, skrobał się w kark i przekładał nogę na nogę.
— Ach, żeby już był koniec i można było siedzieć obok niej, nie włóczyć się tak daleko — myślał. — Po spędzeniu takiego lata jeszcze widywać się przelotnie, grać rolę zakochanego smarkacza... Prawdę powiedziawszy, dzisiaj byłbym już nie pojechał do teatru, gdybym był żonaty... Szósty raz z rzędu ta sama opera...
W czasie antraktu wszedł do loży Olgi i ledwie się docisnął do niej, otoczonej przez dwóch eleganckich panów. Po pięciu minutach wyszedł i zatrzymał się przed wejściem na widownię, w tłumie. Rozpoczął się akt. Każdy śpieszył na swoje miejsce. Panowie z loży Olgi byli tu także lecz nie spostrzegli Obłomowa.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/484
Ta strona została uwierzytelniona.