że z jednej ławki podniosła się jakaś zawoalowana kobieta i szła naprzeciwko niego.
Obłomow zgoła nie myślał, ażeby to mogła być Olga. — Sama! Nie może być! Nie zdecyduje się na to i nie znajdzie powodu wyjścia z domu.
Jednak... Ruchy jak gdyby jej — idzie lekko, jakby się ślizgała, pochylona trochę naprzód. Szyja i głowa Olgi. Wzrok schylony do ziemi, jakby tam czego szukała.
Inny poznałby po kapeluszu, po ubraniu, ale Obłomow, spędziwszy z Olgą cały ranek, nigdy potem nie mógł powiedzieć, w jakim była kapeluszu i sukni.
W ogrodzie prawie nikogo niema. Jakiś słuszny mężczyzna chodzi szybko — dla ruchu, dla zdrowia i dwie... nie damy, lecz kobiety z dwojgiem posiniałych od zimna dzieci.
Liście już opadły. Przez gałęzie drzew widać siedzące na drzewie wrony kraczące nieprzyjemnie. Zresztą, jasno, dzień piękny, a w dobrem ubraniu, nawet ciepło.
Zawoalowana kobieta podchodzi coraz bliżej.
— Olga! — rzekł Obłomow i, nie wierząc oczom swoim, zatrzymał się przerażony. — To ty jesteś? Ty? — pytał, biorąc ją za rękę.
— Jakże się cieszę, żeś przyszedł — mówiła, nie odpowiadając na jego pytania. — Myślałam, że nie przyjdziesz... lękałam się...
— Jakżeś tu zaszła? Jakim sposobem? — pytał roztargniony.
— Zostaw! Poco o tem mówić! Co za pytania! To nudne. Chciałam ciebie widzieć i przyszłam — oto wszystko!
Olga mocno ściskała mu rękę i wesoło, bez trosk
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/501
Ta strona została uwierzytelniona.