— I niema i być nie może! — rzekł Obłomow. — Ale jakże, sama jedna...
— Niema o czem długo gadać. Lepiej pogadajmy o czem innem — odpowiedziała spokojnie. — Słuchaj... coś ci miałam powiedzieć i zapomniałam...
— Czy nie o tem, jakeś tu przyszła sama jedna? — zaczął, oglądając się trwożliwie.
— Ach, nie! Ty ciągle swoje! Że ci się nie znudzi... Co ci chciałam powiedzieć? Wszystko jedno, potem sobie przypomnę... Jak tutaj pięknie, liście już opadły. Feuilles d’automne — pamiętasz V. Hugo? Tam, widzisz? Słońce, Newa... Chodźmy przejechać się łódką...
— Co tobie? Co ci Pan Bóg dał? Takie zimno... Ja tylko w płaszczu na wacie...
— Ja także bez futra. Cóż to znaczy? Chodźmy! Chodźmy!
Olga biegła prawie, wlokąc za sobą Obłomowa. On opierał się i mruczał. Wkońcu wsiedli do łodzi i popłynęli.
— Jak ty sama jedna przyszłaś tutaj? — powtarzał zakłopotany Obłomow.
— Powiedzieć, jak? — złośliwie zapytała, patrząc na niego, gdy już odpłynęli na środek rzeki. Teraz można... już stąd nie uciekniesz, a tam — uciekłbyś.
— Jak? — zapytał z lękiem.
— Przyjdziesz jutro? — spytała zamiast odpowiedzi.
— Ach, Boże mój! — pomyślał Obłomow — ona, zdaje się, w duszy mojej wyczytała, że nie miałem zamiaru przyjść.
— Przyjdę.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/503
Ta strona została uwierzytelniona.