— Od rana, na cały dzień?
Obłomow zawahał się.
— A więc nie powiem.
— Przyjdę na cały dzień.
— Otóż widzisz — poczęła mówić poważnie — dlatego prosiłam cię, abyś przyszedł dziś, aby ci powiedzieć...
— Co? — zapytał Obłomow przestraszony.
— Abyś... jutro przyszedł do nas.
— Ach, Boże! — przerwał niecierpliwie, ale jak tu przyszłaś?
— Tu? — powtórzyła niedbale. — Jak ja tu przyszłam? Oto tak... prawda... Poczekaj... ale czy warto o tem mówić?
Olga zaczerpnęła dłonią wody i bryznęła mu w twarz. Obłomow drgnął. Nachmurzył się. Ona śmiała się.
— Jaka zimna woda. Ręka mi zupełnie zlodowaciała! Mój Boże! Jak wesoło, jak dobrze — mówiła, rozglądając się na wszystkie strony. — Jutro pojedziemy znowu, tylko już wprost z domu.
— A teraz nie prosto z domu? Skądże ty? — pytał pośpiesznie.
— Z magazynu.
— Z jakiego?
— Jakto — z jakiego? Przecież powiedziałam ci jeszcze w ogrodzie.
— Ależ nie powiedziałaś wcale — niecierpliwie zaprzeczył Obłomow.
— Nie powiedziałam? Dziwna rzecz! Zapomniałam. Wyszłam z domu ze służącym do złotnika.
— I cóż?
— Więc... Jaka to cerkiew? — spytała nagle wiosłującego i wskazała palcem.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/504
Ta strona została uwierzytelniona.