była zawsze na nogach, zawsze w ruchu różnych trosk pełna.
— Przebrałam dzisiaj skarpetki pana... — rzekła — pięćdziesiąt pięć par, ale wszystkie prawie w złym stanie.
— Jaka pani dobra! — przemówił Obłomow, zbliżywszy się do niej i dotknął żartem jej łokcia.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się.
— Pani się niepotrzebnie troszczy... Mnie wstyd.
— Drobnostka... to nasze gospodarskie sprawy. Panu niema komu przebrać, a ja chętnie to robię — mówiła dalej. Te dwadzieścia par zupełnie już niezdatne... cerować nawet nie warto...
— Nie trzeba! Niech to pani wszystko wyrzuci. Poco pani ma się tem zajmować. Można kupić nowe...
— Jakto — wyrzucić! Dlaczego? Ot te można jeszcze nadrobić...
Poczęła odliczać szkarpetki.
— Niechże pani usiądzie — dlaczego pani stoi? — zachęcał ją.
— Nie, dziękuję pokornie. Niema czasu na siedzenie — wymawiała się Agafja Matwiejewna. — Dzisiaj u nas pranie... trzeba bieliznę przygotować.
— Z pani cud — nie gospodyni! — wykrzyknął Obłomow, zatrzymując wzrok na jej piersiach i podgardlu.
Uśmiechnęła się.
— Jakże pan każe — nadrobić skarpetki? Chciałam właśnie zamówić nici. Staruszka ze wsi przynosi nam zwykle. Tu nie warto kupować — zleżałe!
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/513
Ta strona została uwierzytelniona.