Obłomow nasłuchiwał i czekał. Ktoś ujął za kółko przy bramie i w tej chwili rozpaczliwe szczekanie i szarpanie się psa na łańcuchu napełniło cały dziedziniec.
— Przeklęty pies! — rzucił Obłomow przez zaciśnięte zęby, uchwycił czapkę i pobiegł otworzyć bramkę. Otworzył i prawie w objęciach przyprowadził Olgę do ganku.
Była sama. Katja czekała na nią w powozie, niedaleko od bramy.
— Zdrów jesteś? Nie leżysz? Co tobie? — pytała prędko, wchodząc do gabinetu, nie zdejmując płaszcza i kapelusza i mierząc go od stóp do głowy.
— Lepiej mi teraz... Ból gardła minął prawie zupełnie... — rzekł, dotknąwszy ręką gardła i kaszląc lekko.
— Dlaczegożeś wczoraj nie był? — pytała go tem spojrzeniem, które z jego duszy wydobywało wszystkie tajemnice.
— Jakże ty Olga mogłaś zdecydować się na taki krok? — zapytał z przestrachem. — Czy wiesz, na co się narażasz?
— O tem później — przerwała mu niecierpliwie. — Pytam cię co to znaczy, że się nie pokazujesz u nas?
Obłomow milczał.
— Czy jęczmień siadł ci na oku?
Wciąż milczał.
— Nie byłeś chory, gardło cię nie bolało! — mówiła marszcząc brwi.
— Nie byłem — odpowiedział Obłomow głosem żaka szkolnego.
— Oszukałeś mnie! Dlaczego?
Olga ze zdziwieniem patrzyła na niego.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/530
Ta strona została uwierzytelniona.