schylają głowy, oczy mają otwarte na wszystko, sypiają mało, zawsze w ruchu, czynni. A ty?... To niepodobieństwo, ażeby miłość i ja były celem twoim.
Wątpiąco pokiwała głową.
— Ty! Ty! — mówił Obłomow, całując jej ręce, wzruszony u nóg jej. — Tyś tylko jedna! Mój Boże! Jakie szczęście! — wołał, jak w malignie. — Czy przypuszczasz, że można ciebie oszukać, że można nie zostać bohaterem po takiem przebudzeniu. Zobaczycie, ty i Andrzej — mówił, patrząc natchnionym wzrokiem — do jakiej wyżyny podnosi człowieka miłość takiej kobiety, jak ty. Patrz na mnie — czyż ja nie zmartwychwstałem, nie żyję w tej chwili pełnem życiem? Chodźmy stąd? Idźmy jak najdalej! Ani chwili nie chcę tu zostać: tu obrzydliwie, dusi mnie coś — mówił Obłomow, z nietajonem obrzydzeniem oglądając się dokoła. — Ach gdyby ten ogień, który mnie pali w tej chwili, nie opuścił mnie jutro i — nigdy! Gdy ciebie niema — on gaśnie, ja przestaję żyć. Teraz odżyłem, odrodziłem się. Mnie się zdaje, że ja... Olga, Olga! Tyś najpiękniejsza ze wszystkich, tyś pierwsza kobieta... ty... ty...
Obłomow pochylił się do jej ręki i zamarł. Słowa przestały mu z ust płynąć. Przyłożył rękę do serca, ażeby je uspokoić, i utkwiwszy wzrok w Olgę, znieruchomiał zupełnie.
— Bardzo, bardzo przeczulony — myślała Olga, nie z westchnieniem, jak bywało w parku, ale w głębokiej zadumie.
— Muszę wracać! — oprzytomniawszy rzekła łagodnie.
Obłomow nagle ocknął się.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/537
Ta strona została uwierzytelniona.