Czegoż spodziewał się Obłomow? Myślał, że list przyniesie mu określoną liczbę dochodu, oczywiście najwięcej, ile tylko można tysięcy, naprzykład — sześć, osiem, że dom jeszcze się trzyma i od biedy mieszkać w nim można, zanim się nowy zbuduje, że, wkońcu, plenipotent przyśle mu jakie trzy, cztery tysiące — słowem, że w liście wyczyta ten sam uśmiech, taką samą treść życia i miłość, jakie wyczytywał w liście Olgi.
Chodząc po pokoju, nie unosił się ponad poziom podłogi, nie żartował z Anisją, ani kołysał się nadziejami szczęścia. Trzeba je było o trzy miesiące odsunąć od siebie. Nie! Za trzy miesiące on zaledwie zdoła rozpatrzyć sprawy włościańskie, pozna własny majątek, a wesele...
— O weselu przed rokiem pomyśleć nawet nie można — rozważał. — Tak, tak, za rok dopiero, nie wcześniej. Muszę przecież jeszcze plan swój wykończyć, odbyć konferencję z budowniczym, potem...
Obłomow westchnął.
— Pożyczyć! — błysnęło mu w pierwszej chwili, ale nie zgodził się na tę myśl.
— Niepodobna! A jeśli nie oddam na czas? Jeśli sprawy moje źle pójdą — nie będę mógł oddać, wówczas zaskarżą mnie, a nazwisko Obłomowów, dotychczas czyste, nietknięte... Boże broń! Wówczas pożegnać się trzeba ze spokojem, z dumą... nie, nie! Są tacy, którzy pożyczają, a potem rzucają się, jak szaleńcy, pracują, nie śpią, jakby szatana wpuścili do swej duszy. Tak, dług — to szatan, to bies, którego niczem wypędzić nie można, tylko pieniędzmi.
Nie brak takich frantów, którzy całe życie żyją na cudzy rachunek, nabiorą, nachwytają na prawo,
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/545
Ta strona została uwierzytelniona.