— Proszę puścić! Jeszcze muszę utłuc cukru i wydać wino na puding.
Obłomow trzymał ją za łokieć, głową, dotykając prawie tyłu szyi.
— Proszę powiedzieć, co byłoby, gdybym... pokochał panią?
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się.
— Czy pani pokochałaby mnie także? — spytał.
— Dlaczegoż nie? Pan Bóg kazał wszystkich kochać.
— A jeśli ja pocałuję panią? — szepnął, nachylając się do jej szyi, tak że jego gorący oddech twarz jej oblał.
— Dziś nie Niedziela Wielkanocna — odpowiedziała z uśmiechem.
— Proszę pocałować!
— Jak Bóg pozwoli doczekać Wielkanocy, wtedy pocałuję — odpowiedziała i niezdziwiona, niewzruszona, niestrwożona stała spokojnie jak koń, któremu nakładają chomąto.
— Proszę uważać, rozsypię cynamon. Nie będzie pan miał czem posypać ciastka — zauważyła.
— Niewielkie nieszczęście!
— Co to pana ma na szlafroku? Znowu plama? — pytała zakłopotana, biorąc w rękę koniec szlafroka.
Powąchała plamę.
— Skąd to? Pewnie z lampki przed obrazem kapnęło?
— Niewiem skąd się wzięło.
— Pewnie o drzwi się pan otarł. Wczoraj posmarowałam zawiasy oliwą, bo skrzypiały. Proszę zrzucić szlafrok, ja wywabię plamę i zapiorę, jutro śladu nie będzie.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/591
Ta strona została uwierzytelniona.