— Zdrowie nie dopisuje, Andrzeju — powiedział — Mam oddech ciężki — to mnie męczy. Znowu jęczmień na oku prześladuje mnie — to na jednem, to na drugiem. Nogi trochę puchną. A czasem w ciągu snu w nocy zdaje się, jak gdyby ktoś w głowę uderzył lub w krzyże, że skoczę na równe nogi...
— Słuchaj Ilja, na serjo ci powiem, że musisz zmienić tryb swego życia, bo inaczej albo dostaniesz wodnej puchliny, albo apopleksja cię zabije. Z nadziejami na przyszłość skończyłeś już. Jeśli Olga, ten anioł prawdziwy, nie podniosła ciebie na skrzydłach swoich z błota, to i ja nic zrobić nie potrafię. Ale wybrać sobie mały zakres działania, urządzić majątek, zająć się chłopami, poznać ich małe sprawy, budować, sadzić — wszystko to ty jeszcze możesz i powinieneś robić... Ja ciebie nie opuszczę. Teraz ja posłuszny być muszę nietylko moim własnym chęciom, ale woli Olgi, ona życzy sobie — słyszysz — ażebyś nie zamierał powoli, nie dał się grzebać za życia, a ja obiecałem odkopywać ciebie z grobu...
— Jeszcze nie zapomniała o mnie? Czyż zasługuję na to? — mówił z uczuciem.
— Nie, niezapomniała i, zdaje się, niezapomni nigdy — ona nie należy do rzędu pospolitych kobiet. Ty powinieneś pojechać do niej na wieś w odwiedziny.
— Tylko nie teraz, na miłość Boga, Andrzeju, nie teraz. Pozwól zapomnieć. Ach, jeszcze tu...
Obłomow wskazał na serce.
— Co tu? Czy nie miłość? — pytał Sztolc.
— Nie, tylko wstyd i smutek! — odpowiedział westchnąwszy.
— Dobrze. Więc jedźmy do ciebie. Zamierzasz budować dom... teraz lato, czas drogocenny ucieka...
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/599
Ta strona została uwierzytelniona.