— Jakto, nie krewny! Taki przecież, jak pan, niepokaźny i także zowią go Wasilej Nikołajewicz.
— Jak Boga kocham, nie krewny! Ja jestem Iwan Aleksiejewicz.
— Wszystko jedno! Podobny do pana. Tylko on świnia, proszę mu to powiedzieć, jak się z nim pan zobaczy.
— Ja go nie znam i nigdy nie widziałem! — odpowiedział Aleksiejew, otwierając tabakierkę.
— Dajno powąchać! — rzekł Tarantjew. — Ależ to prosta tabaka, nie francuska. Tak jest — zawyrokował powąchawszy. — Dlaczego nie francuska — dokończył ostro. — Tak, takiej świni, jak pański krewny, ja jeszcze nie widziałem — ciągnął Tarantjew. — Przed dwoma laty mniej więcej pożyczyłem od niego pięćdziesiąt rubli. No! Wielka to suma pięćdziesiąt rubli — łatwo zapomnieć przecie. Nie, on pamięta. Po upływie miesiąca spotykamy się: „a jakże dłużek?“ — pyta. Znudził mnie poprostu. Nie dość tego, wczoraj przychodzi do kancelarji: „pewnie pan teraz pensję otrzymał, więc i dług może oddać“. Dałem mu dobrą pensję, począłem przy wszystkich wstydzić, ledwie do drzwi trafił. „Ubogi człowiek, sam potrzebuje“. Przecież i ja potrzebuję. Cóż to ja bogacz jestem, ażeby mu pięćdziesiąt rubli rzucać. Dajno, kochanku, cygaro.
— Cygara są w pudełku, na etażerce — odpowiedział Obłomow.
Zamyślony siedział w fotelu w leniwie niedbałej pozycji, nie zwracając wcale uwagi nato, co się koło niego działo, co się mówiło. Troskliwie przypatrywał się i gładził swoje białe ręce.
— Zawsze te same? — ostro spytał Tarantjew, wyjąwszy cygaro i spoglądając na Obłomowa.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.