— Tak, te same — machinalnie odpowiedział Obłomow.
— A ja przecież ci mówiłem, abyś innych kupił, zagranicznych. Otóż tak ty pamiętasz, co ci mówię! Pamiętaj, aby na następną sobotę były koniecznie, bo nie przyjdę. Ależ to paskudztwo! — zawołał, zapaliwszy cygaro i wciągnąwszy parę łyków dymu. — Zupełnie palić nie można!
— Ty wcześnie dzisiaj przyszedłeś, Michej Andreicz — rzekł Obłomow, ziewając.
— Sprzykrzyłem się tobie, czy co?
— Nie, ja tylko tak zauważyłem. Zwykle przychodzisz wprost na obiad, a teraz dopiero pierwsza godzina.
— Ja umyślnie wcześnie przyszedłem, aby się dowiedzieć, jaki będzie obiad. Zwykle Bóg wie czem mnie karmisz, przyszedłem przeto dowiedzieć się: jaki też to na dzisiaj zamówiłeś obiad?
— Dowiedz się w kuchni — odpowiedział Obłomow.
Tarantjew wyszedł.
— Zmiłuj się! — zawołał wróciwszy — wołowina i cielęcina! Ech, bracie Obłomow, nie umiesz żyć, a przecież obywatel ziemski! Jakiś ty barin? Żyjesz po mieszczańsku, nie umiesz ugościć przyjaciela. Maderę kupiłeś?
— Nie wiem, zapytaj Zachara, — nie słuchając prawie, odpowiedział Obłomow — tam pewnie jest wino.
— To, pewnie dawne, od Niemca. O, nie, kup w angielskim sklepie.
— I tego wystarczy — jeszcze posyłać!
— Poczekaj! Daj pieniądze, ja będę przechodził
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.