— Nic nie widziałyśmy! — odpowiedziały razem obie kobiety.
— Ha! Więc to zmowa! To gniazdo rozbójnicze! Gniazdo uszustów! Rabują, biją...
— Precz łotrze jakiś! — krzyknął Obłomow blady i drżący od gniewu. — W tej chwili, aby tu noga twoja nie postała, bo cię zabiję jak psa!
Szukał oczyma laski.
— Rozbój! Pomocy! — wrzeszczał Tarantjew.
— Zachar! Wyrzuć za drzwi tego łotra, ażeby on oczu swoich tu więcej nie pokazywał.
— Proszę bardzo! Oto Pan Bóg, a oto drzwi! — mówił Zachar, pokazując ręką na obraz i na drzwi.
— Nie do ciebie przyszedłem, ale do kumy — krzyczał Tarantjew.
— Co wam Bóg dał Michej Andrejicz — odezwała się Agafja Matwiejewna — mnie pan nie potrzebny. Do brata przychodziliście, nie do mnie. Wolę ja gorzką rzepę, niż was. Napił się pan tutaj, najadł i jeszcze łajesz?...
— Więc tak, kumo! Dobrze! Brat z wami się policzy. A ty zapłacisz mi za obrazę. Gdzie moja czapka? Czort z wami! Rozbójnicy! — wykrzykiwał, idąc przez dziedziniec. Zapłacicie mi za obrazę.
Pies rwał się na łańcuchu i dusił się ujadaniem.
Odtąd Obłomow i Tarantjew już się więcej nie widzieli.