rano, lubili długo przesiadywać przy herbacie, niekiedy milcząc leniwie, potem każdy szedł do swego pokoju i zajęcia, albo pracowali razem, jedli obiad, jeździli w pole, grali... jak wszyscy, jak marzył i Obłomow.
Nie było tylko u nich senności, przygnębienia. Dni im upływały bez nudów i bez apatji, nie było ani słów ani spojrzeń bez treści. Rozmowy nie były mdłe, przeciwnie często kończyły się gorącą dysputą.
W mieszkaniu słychać było ich dźwięczne głosy, które często dolatywały aż do ogrodu. Niekiedy półgłosem rozmawiali ze sobą, jakby malując jedno przed drugiem własne myśli i marzenia, nieuchwytne do wypowiedzenia pewne odruchy, wzrost, powstawanie ledwo dostrzegalne myśli, ledwie dosłyszalne szepty duszy.
Samo milczenie ich było zamyślonem szczęściem, o którem niegdyś marzył Obłomow, lub wewnętrzną pracą każdego nad materjałem myślowym, dostarczanym przez siebie pokolei.
Często tonęli w zamyśleniu, w milczącym zachwycie nad wiecznie świeżą i nową, barwną, błyszczącą pięknością przyrody. Ich wrażliwe dusze nie mogły się oswoić z tą pięknością; siedzieli przeto w milczeniu obok siebie i jednakim wzrokiem wspólnej ekstazy wpatrywali się w twórczy blask przyrody, bez słów rozumiejąc siebie wzajemnie.
Nie witali obojętnie poranka, nie tonęli bezmyślnie w zmierzchu ciepłej, gwiaździstej, południowej nocy. Budził ich wieczny ruch myśli, wieczne rozkołysanie się duszy i poczucie potrzeby mówienia, myślenia, odczuwania razem.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/696
Ta strona została uwierzytelniona.