nie bladły barwy, nie przygasał ogień, z jakimi on oświetlał otwierany przed nią świat.
Sztolc zadrżał nieraz z dumy i szczęścia, gdy spostrzegł jak iskra tego ognia świeciła w oczach Olgi, jak echo udzielonej jej myśli dźwięczało w mowie, jak myśl wchodziła w jej świadomość i rozum, przekształcała się w jej umyśle i wyglądała z jej słów, nie sucha i surowa, ale w blasku niewieściej gracji. Osobliwie zaś, gdy jakaś twórcza kropelka z tego o czem mówiono, co czytano, wyrysowano, spadała jak perła na śnieg, na dno jej życia.
Jak człowiek rozumny i jak artysta tworzył on osnowę dla jej rozumnego życia i nigdy w ciągu swego życia, ani w ciągu lat szkolnych, ani później, gdy się wywijał z kleszczy życiowych i wzmacniał się, nie był tak głęboko pochłonięty jak teraz, stykając się ciągle z niemilknącą, wulkaniczną pracą ducha swojej żony.
— Jestem szczęśliwy! — myślał nieraz Sztolc i marzył po swojemu, zabiegając naprzód, kiedy miną miodowe lata małżeństwa.
W dalszej perspektywie przedstawiał mu się uśmiechnięty inny obraz Olgi, nie egoistki, nie namiętnie kochającej żony, nie matki-niańki, więdnącej w bezbarwnem, nikomu niepotrzebnem życiu, ale coś innego, wysokiego, niebywałego...
Marzyła mu się matka, twórczyni i uczestniczka moralnego i publicznego życia całego szczęśliwego pokolenia.
Sztolc zamyślał się z trwogą nad tem czy jej nie zabraknie woli i siły... i gorączkowo dopomagał jej zwyciężać życie, wyrabiać w sobie zapas męstwa do walki z tem życiem — teraz mianowicie dopóki oboje są młodzi i silni, dopóki życie oszczędza
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/699
Ta strona została uwierzytelniona.