W mieszkaniu swojem, na ulicy Grochowej, w domu, którego ludności starczyłoby na całe miasto powiatowe, rano leżał w łóżku Ilja Iljicz Obłomow.
Był to człowiek trzydziestu paru lat, średniego wzrostu, przyjemnej powierzchowności, o mocno szarych oczach, ale w rysach jego twarzy nie dostrzegało się żadnej myśli, żadnego skupienia. Myśl, jak ptak, błądziła po twarzy: pokazywała się w oczach, siadała na półotwartych ustach, chowała się w zmarszczkach czoła, niekiedy znikała zupełnie, a wówczas na niej malowała się spokojna, równa obojętność. Z twarzy przechodziła ona na całą jego postać i zdawało się, że ją widać było nawet w fałdach szlafroka.
Niekiedy wyraz jego twarzy przybierał charakter niby zmęczenia, niby znudzenia. Ani zmęczenie, ani nuda nie mogły wszakże ani na chwilę pozbawić twarzy wyrazu tej miękkości, która zdawała się być zasadniczym rysem nietylko twarzy lecz i duszy. Wyglądała ona otwarcie i jaśniała we wzroku, w uśmiechu, w każdym ruchu głowy i rąk. Człowiek obdarzony nawet bardzo powierzchowną obserwacją, najbardziej chłodny, spojrzawszy na Obłomowa, musiałby powiedzieć: musi to być dobry człowiek, prosta natura. Ktoby jednak dłużej i życzliwiej