Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/116

Ta strona została przepisana.

Przesunęły się przed nią poważne, uczciwe twarze Jegora, Mikołaja Iwanowicza, Saszeńki i serce jej zatrzepotało.
— Nie, nie! — powiedziała, przecząco poruszając głową. — Nie mogę uwierzyć. Oni — według sumienia.
— O kim ty mówisz? — w zamyśleniu zapytał Rybin.
— O wszystkich... o wszystkich co do jednego, o wszystkich, których widziałam!
— Nie tam patrzysz, gdzie trzeba, matko, popatrz dalej! — powiedział Rybin spuściwszy głowę. — Ci, którzy są blisko nas, sami może nie wiedzą. Oni — wierzą — tak trzeba! Ale może — za nimi ukrywają się drudzy, którzy tylko dla własnej korzyści? Człowiek przeciw sobie samemu ni z tego, ni z owego nie pójdzie...
I z mocnym przekonaniem chłopa dorzucił:
— Od panów nic dobrego nie wyjdzie!
— Co ty zamyślasz? — spytała matka, znowu opanowana wątpliwościami.
— Ja? — Rybin spojrzał na nią, pomilczał chwilę, po czym powiedział: — Od panów trzeba jak najdalej — ot co.
Znowu siedział chwilę w posępnym milczeniu.
— Chciałem się do chłopców przyłączyć, żeby razem z nimi. Ja się do tej sprawy nadaję, wiem, co trzeba powiedzieć ludziom. Tak. No, a teraz odejdę. Nie mogę wierzyć, muszę odejść.
Spuścił głowę, pomyślał.
— Pójdę sam po osiedlach, po wsiach. Będę buntował naród. Trzeba, żeby sam naród się do tego wziął. Jeżeli zrozumie — znajdzie sam drogę. Będę się starał, żeby zrozumiał. Dla ludu nie ma nadziei poza nim samym, nie ma rozumu poza jego własnym. Tak!
Matce zrobiło się go żal i poczuła lęk o niego. Zawsze był jej niemiły, a teraz nagle stał się jej bliższy. Powiedziała cicho: