Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/118

Ta strona została przepisana.

Rybin zgiął się i niechętnie, niezdarnie wylazł do sieni. Matka z minutę postała pod drzwiami przysłuchując się jego ciężkim krokom i wątpliwościom, zbudzonym we własnym sercu. Potem cicho odwróciła się, weszła do pokoju i podniósłszy firankę spojrzała w okno. Za szybami był nieruchomy, ciemny mrok.
— Żyję wśród nocy! — pomyślała.
Było jej żal tego statecznego, barczystego i silnego chłopa.
Przyszedł Andrzej ożywiony i wesoły. Kiedy opowiedziała mu o Rybinie, zawołał:
— A niech chodzi po wsiach, niech dzwoni o prawdzie, budzi lud! Z nami — trudno mu. Wyrosły mu w głowie własne, chłopskie myśli, naszym za ciasno tam...
— Wiesz — o panach mówił... Jest w tym coś! — ostrożnie zauważyła matka. — Żeby nie oszukali!
— Chwyciło?! — śmiejąc się zawołał Andrzej. — Ach, mateńko, pieniądze! Gdybyśmy je mieli! My jeszcze ciągle żyjemy na cudzy rachunek. Mikołaj Iwanowicz dostaje siedemdziesiąt pięć rubli miesięcznie — nam oddaje pięćdziesiąt. Tak samo i inni. Nawet głodujący studenci przyślą trochę czasem, zebrawszy po kopiejce. A panowie, oczywiście — różni bywają. Jedni — oszukają, inni — zostaną po drodze, ą najlepsi — z nami pójdą...
Klasnął w ręce i mocnym głosem mówił dalej:
— Do naszego święta jeszcze daleko, orzeł nie doleci! Ale mimo to, my sobie pierwszego maja niewielkie święto urządzimy! Wesoło będzie!
Jego ożywienie rozpraszało niepokój, posiany przez Rybina. Andrzej chodził po pokoju, pocierał ręką głowę i, patrząc na podłogę, mówił:
— Wiecie, czasem coś takiego dziwnego budzi się w sercu! Zdaje się, że wszędzie, gdzie przyjdziesz — towarzysze i wszyscy płoną jednym ogniem, wszyscy weseli i tacy