o ziemię drobnymi krokasni. I popłynęła nowa pieśń, zdecydowana i decydująca:
Ludowi oddałeś, coś tylko sam mógł.
— jaskrawą wstęgą rozwijał się głos Fedzi.
Za wolność...
— zgodnie śpiewali towarzysze.
— Ahaa! — ze złością krzyknął ktoś z boku. — Żałobne nabożeństwo odprawiają sukinsyny!...
— Bij go! — rozległ się gniewny głos.
Matka chwyciła się rękami za pierś, obejrzała się i zobaczyła, że tłum, który przedtem ciasno zapełniał ulicę, stoi niezdecydowany, kurczy się i patrzy, jak odchodzą od niego ludzie ze sztandarem. Za nimi szło już tylko kilka dziesiątków i każdy krok naprzód zmuszał kogoś do odskoczenia w bok, zupełnie jakby droga pośrodku ulicy była rozpalona i parzyła stopy.
Upadnie gwałt!
— prorokowała pieśń w ustach Fedzi...
I powstanie lud!...
— pewnie i groźnie wtórował mu chór mocnych głosów.
Ale poprzez melodię pieśni przedzierały się ciche słowa: — Komenderuje...
— Do ataku broń! — rozległ się ostry krzyk na przedzie.
W powietrzu falistą linią zachwiały się bagnety, opadły i wyciągnęły się na spotkanie sztandaru błysnąwszy chytrym uśmiechem.
— Maarsz!
— Ruszyli — powiedział jednooki i, wsadziwszy ręce w kieszenie, uskoczył w bok.
Matka nie mrużąc oczu patrzyła. Szara fala żołnierzy zakołysała się i, rozciągnąwszy się na całą szerokość ulicy,