Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/239

Ta strona została przepisana.

— A no jestem! — powiedział i zaczął kaszlać.
Miał na sobie długie aż do pięt, wytarte palto, spod okrągłego, zmiętego kapelusza zwieszały się bezsilnie rzadkie pasma żółtawych, prostych włosów. Jasna bródka rosła na żółtej, kościstej twarzy, usta były pół otwarte, oczy wpadły głęboko aż pod czoło i błyszczały gorączkowo z ciemnych oczodołów.
Gdy Rybin przedstawił go Zofii, człowiek zapytał ją:
— Przynieśliście, słyszałem, książki?
— Przyniosłam.
— Dziękuję wam... za lud! Sam on jeszcze nie może zrozumieć prawdy... Więc ja, który ją już zrozumiałem, dziękuję w jego imieniu.
Oddychał prędko chwytając powietrze krótkimi, chciwymi łykami. Głos załamywał mu się, kościste palce bezsilnych rąk pełzały po piersi starając się zapiąć guziki palta.
— Nie powinniście przychodzić do lasu tak późno — to wam szkodzi. Las liściasty, więc wilgotno tu i duszno — zauważyła Zofia.
— Mnie już nic nie zaszkodzi i nie pomoże! — powiedział dusząc się. — Mnie tylko śmierć pomoże...
Trudno było go słuchać. Cała jego postać budziła tę niepotrzebną litość, która zdaje sobie sprawę ze swojej bezsilności i wywołuje ponurą złość i rozdrażnienie. Przysiadł na beczce zginając tak ostrożnie kolana, jakby się bał, że nogi mu się przełamią. Otarł spocone czoło. Włosy miał suche i martwe.
Buchnęło ognisko. Wszystko wokół drgnęło, zakołysało się, cienie jakby sparzyły się, cofnęły się lękliwie do lasu. Nad ogniem mignęła okrągła twarz Ignacego z nadętymi policzkami. Ogień zgasł. Zapachniało dymem, cisza i mgła znowu stłoczyły się na polanie czujnie słuchając ochrypłych słów chorego.