Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/243

Ta strona została przepisana.

cieńczone chorobą ciało. Odblask ognia drżał na jego twarzy nie ożywiając martwej skóry. Tylko oczy chorego paliły się gasnącym płomieniem.
— Możebyś lepiej poszedł do szałasu, Saweli? — zapytał, pochylając się nad nim, Jakub.
— Po co? — odpowiedział z wysiłkiem. — Posiedzę sobie. Już niedużo mi zostało czasu, żeby z ludźmi pobyć!...
Obejrzał wszystkich, pomilczał chwilę i, uśmiechnąwszy się blado, ciągnął dalej:
— Dobrze mi z wami! Patrzę na was i myślę — może cni pomszczą tych, których ograbiono, może pomszczą śmierć ludzi zabitych...
Nie odpowiedziano mu i wkrótce zdrzemnął się zwiesiwszy głowę na pierś. Rybin popatrzył na niego i powiedział cicho:
— Przychodzi do nas, siedzi i opowiada zawsze to samo o tej poniewierce człowieka. Tkwi w tym całą duszą, jakby wybito mu oczy i jakby poza tą poniewierką nic nie widział.
— Bo czegóż jeszcze potrzeba? — powiedziała w zamyśleniu matka. — Jeżeli tysiące ludzi zamęcza się pracą po to, żeby panowie mogli wyrzucać pieniądze na zabawy, to — czegóż jeszcze?...
— Nudno go słuchać! — powiedział cicho Ignacy. — Taką rzecz raz usłyszysz — nie zapomnisz, a on ciągle o tym samym mówi!
— Zrozum, że w tym jednym jest zawarte wszystko — całe życie! — ponuro zauważył Rybin. — Słuchałem już z dziesięć razy o jego losie, a mimo to czasem — nie wierzę. Bywają takie dobre godziny, kiedy nie chce ci się wierzyć w podłość człowieka i w jego szaleństwo, kiedy wszystkich ci żal, i bogatego, i biednego... I bogaty także zabłądzi... Jeden ślepnie z głodu, drugi — ze złota. Ach,