Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/263

Ta strona została przepisana.

okularach. Poprawiając na sobie pośpiesznie zmięty rękaw kaftanika, zapytała surowo matkę:
— Czego sobie życzycie?
— Ja od Jegora Iwanowicza...
— Aha! Chodźmy. O, ale ja znam was przecież! — zawołała cicho. — Witajcie! Ciemno tutaj.
Własowa spojrzała na nią i przypomniała sobie, że widywała ją czasem u Mikołaja.
— Sami swoi! — przemknęło jej przez głowę.
Popychając z lekka Własową przed sobą, idąca za nią kobieta pytała:
— Gorzej mu?
— Tak, leży. Prosił, żebyście przynieśli coś do zjedzenia.
— No, to zbyteczne...
Gdy weszły do Jegora, wybiegł im na spotkanie jego ochrypły głos:
— Wybierani się do praojców, przyjaciółko moja, Ludmiło Wasyliewna! Ten oto mąż uciekł z więzienia bez pozwolenia władzy — zuchwalec! Przede wszystkim nakarmcie go, a potem ukryjcie gdzieś.
Kobieta skinęła głową, po czym patrząc uważnie w twarz chorego, powiedziała surowo:
— Powinniście byli, Jegorze, posłać po mnie natychmiast, gdy tylko do was przyszli. I, jak widzę, dwa razy nie braliście lekarstwa — co to za niedbalstwo? Idźcie do mnie, towarzyszu! Tu zaraz przyjdą ze szpitala po Jegora.
— Więc jednak pójdę do szpitala? — zapytał Jegor.
— Tak. Będę tam z wami.
— Tam także? O Boże!
— Nie błaznujcie...
Podczas rozmowy kobieta poprawiła kołdrę na piersiach Jegiora, uważnie przyjrzała się Mikołajowi, zmierzyła okiem ilość lekarstwa w buteleczce.