Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/269

Ta strona została przepisana.

— Śmierć podchodzi do mnie powoli i niechętnie... — nie poruszając się i nie otwierając oczu, mówił Jegor. — Widać, że żal jej trochę — taki był towarzyski i przyjemny chłopiec...
— Nie mów, Jegorze Iwanowiczu! — prosiła matka delikatnie gładząc jego rękę.
— Poczekaj, zamilknę...
Tracąc oddech i wymawiając z wysiłkiem słowa mówił dalej. Czasem słowa jego urywały się i następowała przerwa, spowodowana bezsilnością:
— To doskonale, że jesteście z nami — przyjemnie jest patrzeć w waszą twarz. Jak się to dla niej skończy? — zadaję sobie czasem pytanie. I smutno mi, gdy pomyślę, że czeka was, jak wszystkich, więzienie i różne świństwa. Nie boicie się więzienia?
— Nie! — odpowiedziała z prostotą.
— No, tak, oczywiście. Ale mimo to — więzienie to paskudna rzecz. Ono to właśnie okaleczyło mnie. Mówiąc prawdę, nie chce mi się umierać...
— Może nie umrzesz — jeszcze! — chciała powiedzieć, ale spojrzawszy w jego twarz zamilkła.
— Mógłbym jeszcze pracować... Ale jeśli nie można pracować, nie ma czym żyć i — głupie jest takie życie...
— Sprawiedliwe to, ale nie pociesza! — mimo woli przypomniała sobie słowa Andrzeja i westchnęła. Zmęczyła się bardzo tego dnia i chciało się jej jeść. Monotonny szept chorego napełniał pokój, pełzał bezradnie po gładkich ścianach. Wierzchołki lip za oknem podobne były do chmur, które opuściły się nisko i zadziwiały swoją smutną czernią. Wszystko jakby zamierało w dziwacznej, ponurej nieruchomości, w posępnym oczekiwaniu nocy.
— Jak mi niedobrze! — powiedział Jegor i, zamknąwszy oczy, zamilkł.
— Uśnij! — poradziła matka. — Może będzie ci lepiej.