Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/364

Ta strona została przepisana.

przymrużonymi oczyma przed siebie, broda jego drżała.
Światło szarego dnia równomiernie zalewało salę przez wysokie okna, z zewnątrz po szybach ześlizgiwał się śnieg. Pomiędzy oknami wisiał duży portret cara w grubej, błyszczącej niby od tłuszczu, złotej ramie, ciężkie malinowe draperie okien spływały prostymi fałdami po obydwu stronach ramy. Przed portretem, prawie przez całą szerokość sali, rozciągał się pokryty zielonym suknem stół, na prawo, pod ścianą, stały za kratą dwie drewniane ławki, na lewo — dwa rzędy malinowych foteli. Po sali biegali cicho urzędnicy z zielonymi kołnierzami i złotymi guzikami na piersiach i brzuchu. W mętnym powietrzu błądziły nieśmiało ciche szepty, unosił się jakiś złożony, jak gdyby apteczny zapach. Wszystko to — kolory, blaski, dźwięki i zapachy — przytłaczało oczy, wdzierało się razem z oddechem w pierś i napełniało opustoszałe serce nieruchomym osadem posępnego lęku.
Nagle jeden z ludzi powiedział coś głośno, wszyscy wstali. Matka drgnęła i podniosła się także uchwyciwszy się ramienia Sizowa.
W lewym rogu sali otworzyły się wysokie drzwi i wszedł przez nie chwiejnym krokiem staruszek w okularach. Na jego szarej twarzyczce trzęsły się rzadkie, białe bokobrody, górna, ogolona warga zapadła, ostre szczęki i podbródek wspierały się na wysokim kołnierzu. Wywierało to wrażenie, jak gdyby pod kołnierzem nie było szyi. Podtrzymywał go z tyłu pod ramię idący za nim wysoki, młody człowiek, z porcelanową, rumianą i okrągłą twarzą, a za nimi podążali wolno jeszcze trzej ludzie w haftowanych złotem mundurach i trzej cywilni.
Marudzili długo zanim usadowili się za stołem, a gdy wreszcie usiedli, jeden z nich, w rozpiętym mundurze, z leniwą, ogoloną twarzą, zaczął coś mówić do staruszka, ciężko i bezdźwięcznie poruszając pulchnymi wargami.