Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/41

Ta strona została przepisana.

— Nie! — łagodnie powiedział syn. — Nie mogę cię oszukiwać. Nie obejdzie się!
Uśmiechnął się.
— Połóż się. Jesteś przecież zmęczona. Dobranoc!
Matka została sama. Podeszła do okna i stanęła przed nim patrząc na ulicę. Za oknem było zimno i mglisto. Wiatr bawił się zdmuchując śnieg z dachów małych sennych domków, bił o ściany, szeptał coś pośpiesznie, padał na ziemię i gnał w dół ulicy białe obłoki suchych śnieżynek...
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! — cicho wyszeptała matka.
Serce płakało w niej i ślepo, żałośnie, jak ćma, trzepotało w oczekiwaniu nieszczęścia, o którym tak spokojnie i z taką pewnością mówił syn. Wydało się jej, że widzi płaską, śnieżną równinę. Jest zimno i z przenikliwym świstem nosi się po niej i miota kosmaty, biały wiatr. Środkiem równiny idzie samotnie chwiejąc się, niewielka, ciemna postać dziewczęca. Wiatr plącze się jej pod nogami, rozdyma spódnicę, rzuca w twarz kłujący śnieg. Trudno iść, maleńkie nogi więzną w śniegu. Chłodno i straszno. Dziewczyna pochyliła się ku przodowi, jak trawka wśród mglistej równiny — igraszka jesiennego wiatru. Na prawo od niej, na błocie, jak ciemna ściana, wznosi się las. Posępnie szumią nagie brzozy i osiny. Gdzieś, daleko przed nią, niewyraźnie błyskają światła miasta...
— Boże, zmiłuj się! — wyszeptała matka wzdrygając się ze strachu...

VII

Dni przesuwały się, jeden po drugim jak paciorki różańca składając się w tygodnie, miesiące. Każdej soboty do Pawła przychodzili towarzysze, każde zebranie było jak