Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/77

Ta strona została przepisana.

ły się, domagały się ujścia, zdawały się unosić w powietrzu, coraz szerzej rozpościerały ciemne skrzydła, coraz dalsze zataczały kręgi, porywając za sobą ludzi, zderzając ich ze sobą, przeradzając się w płomienny gniew. Nad tłumem kołysała się chmura dymu i sadzy, zlane potem twarze pałały, skóra policzków płakała czarnymi łzami. W ciemnych twarzach paliły się oczy, błyskały zęby.
Tam, gdzie stali Sizow i Machotin, ukazał się Paweł i rozległ się jego krzyk:
— Towarzysze!
Matka widziała, że twarz mu zbladła, a wargi drżą. Mimo woli posunęła się naprzód rozpychając tłum. Mówiono do niej ze złością:
— Dokąd leziesz?
Popychano ją, ale to nie powstrzymywało jej: rozsuwając ludzi ramionami i łokciami, powoli przeciskała się coraz bliżej i bliżej do syna, poddając się niepokonanemu pragnieniu znalezienia się przy jego boku.
A Paweł wyrzuciwszy z piersi to słowo, któremu zwykł był nadawać głęboki i ważny sens, poczuł, że gardło ściska mu spazm radości walki; owładnęło nim pragnienie rzucenia ludziom swego serca, płonącego ogniem marzenia o prawdzie.
— Towarzysze! — powtórzył czerpiąc z tego słowa podnietę i siłę. — Jesteśmy ludźmi, którzy budują kośćioły i fabryki, kują łańcuchy i pieniądze. My — to żywa siła, która karmi i bawi wszystkich, od urodzenia aż do grobu...
— Tak! — krzyknął Rybin.
— My zawsze i wszędzie — pierwsi w pracy, ostatni w życiu. Kto troszczy się o nas? Kto pragnie naszego dobra? Kto uważa nas za ludzi? Nikt!
— Nikt! — odezwał się jak echo czyjś głos.
Paweł opanowując się, zaczął mówić prościej, spokoj-