Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/79

Ta strona została przepisana.

Jak grad na żelazo, sypały się urywane okrzyki, przekleństwa, złe słowa. Paweł patrzył na ludzi z góry i szukał czegoś wśród nich szeroko otwartymi oczyma.
— Delegatów!
— Sizowa!
— Własowa!
— Rybina! On umie się odgryzać!
Nagle w tłumie rozległy się niegłośne okrzyki:
— Idzie!
— Dyrektor!...
Tłum rozstąpił się robiąc miejsce wysokiemu człowiekowi z ostrą bródką i długą twarzą.
— Przepraszam! — powiedział odsuwając z drogi robotników krótkim gestem ręki, ale nie dotykając ich. Oczy jego były przymrużone. Wzrokiem doświadczonego władcy ludzi badawczo obmacywał twarze robotników. Zdejmowano przed nim czapki, kłaniano mu się — szedł nie odpowiadając na ukłony i siał w tłumie ciszę, skrępowanie, wstydliwe uśmiechy i niegłośne okrzyki, w których słychać już było skruchę dzieci, przyznających się do złej psoty.
Przeszedł obok matki, prześliznąwszy się po jej twarzy surowymi oczyma, zatrzymał się obok kupy żelaza. Ktoś z góry wyciągnął do niego rękę — nie przyjął jej, swobodnie, silnym ruchem ciała wstąpił na górę. Stanął przed Pawłem i Sizowem i zapytał:
— Co to za zbiegowisko? Dlaczego porzuciliście pracę?
Kilka sekund było cicho. Głowy ludzi chwiały się jak kłosy. Sizow machnął w powietrzu czapką, wzruszył ramionami i spuścił głowę.
— Pytam was! — krzyknął dyrektor.
Paweł stanął obok niego i powiedział głośno wskazując na Sizowa i Rybina: