Strona:PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf/88

Ta strona została przepisana.

— Tak, i mnie! — pochmurnie powiedział Samojłow. Własowa poczuła, że łatwiej jej oddychać...
— Nie jest tam sam! — przemknęło jej przez głowę.
Ubrawszy się wyszła z pokoju i uśmiechnęła się rześko do gościa:
— Pewnie nie będą go długo trzymać, jeżeli tak dużo zabrali...
— Racja! — powiedział Jegor Iwanowicz. — A jeśli Uda się nam popsuć ich szyki, to wystrychniemy ich na dudków. Sprawa ma się tak: jeżeli przestaniemy teraz dostarczać do fabryki nasze książeczki, to żandarmiątka uczepią się tego żałosnego faktu i zwrócą go przeciw Pawłowi i towarzyszom, którzy wraz z nim rzuceni są do lochu...
— Jak to? — z przestrachem krzyknęła matka.
— To przecież proste! — miękko powiedział Jegor Iwanowicz. — Czasem nawet żandarmi rozumują prawidłowo. Pomyślcie — był Paweł — były książeczki i papierki, nie ma Pawła — nie ma książeczek i papierków! Więc to znaczy, że on rozrzucał książeczki. Aha! No, i zaczną gryźć wszystkich, a żandarmi lubią tak dokładnie skubać człowieka, że zostają z niego tylko niewarte wzmianki resztki...
— Rozumiem, rozumiem! — z przygnębieniem powiedziała matka. — Ach, Boże! I co teraz robić?
Z kuchni rozległ się głos Samojłowa:
— Wszystkich prawie wyłapali — niech ich diabli wezmą!... Teraz musimy sprawę prowadzić dalej tak jak przedtem, nie tylko dla samej sprawy, ale dla uratowania towarzyszy.
— A — pracować nie ma komu! — dorzucił Jegor uśmiechając się. — Literaturę mamy w doskonałym gatunku — sam robiłem!... Ale jak ją zanieść do fabryki — nie wiadomo!