Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/006

Ta strona została uwierzytelniona.

działa o wszystkiem, dopuszczałaby sobie niepotrzebne myśli do główki...
— Rozumiem — odparł Sandy, potakując głową. — No i cóż, mała? — dodał, zwracając się do dziecka — czy chętnie jedziesz w drogę?
— Judyta biła mnie — zwięźle odparła dziewczynka.
Sandy popatrzył na nią bacznie. Nie zdawała się jednak zwracać na to uwagi, tylko drobne jej, przeziębłe paluszki zacisnęły się silniej dokoła spracowanej dłoni Irlandczyka.
— He! he! — zauważył Sandy. — Widzę, że masz stary rozum w młodej główce!... Ale skądże to poszło, Barneju, że powzięliście myśl wysłania jej do Seybrock?
— O tem opowiem wam kiedyś — przerwał Barnej. — No! no! nie płacz, maleńka! — rzekł do niej, widząc dużą łzę, płynącą powoli ze smutnych oczu sierotki. Przyjdę cię odwiedzić od tej niedzieli za tydzień; przyniosę ze sobą skrzypce i dopieroż nam będzie wesoło!... Zobaczysz!... Ale oto i kareta!...
U podnóża góry ukazał się ciężki, pocztowy dyliżans, zaprzężony w cztery konie. Barnej, dla rozweselenia swojej małej przyjaciółki, zaczął jej opowiadać ciekawą bajkę o małym, rudym lisku; ale zwykły w takich razach wyraz rozweselenia nie ukazał się na jej pochylonej, dziecinnej twarzyczce, która w miarę, jak powóz się zbliżał, powlekała się coraz większym smutkiem.
Kareta ciężko zatoczyła się przed bramę, a przeziębły woźnica zapytał, czy są jacy pasażerowie na dalszą drogę.
— Ta oto tylko mała odrobina, niewiele zabierze wam miejsca — odparł Sandy.
Barnej otworzył drzwiczki i wejrzał wgłąb karety; siedziały w niej już trzy osoby: dwóch mężczyzn i jedna stara dama, otulona w pledy i szale.
— No, duszyczko! nie zapomnij — mówił do małej, podnosząc ją wraz ze skromnym jej pakunkiem do góry. — Skoro przyjedziesz do Seybrock, zapytasz o Terencjusza Mack-Keona. Pomówię z woźnicą, aby cię wysadził przed jego mieszkaniem. Pamiętaj o sobie, mój aniołku, a w przyszłą niedzielę wyglądaj mnie na pewno.
Usta dziewczynki drżały stłumionem wzruszeniem, gdy przytulała swą wybladłą twarzyczkę do ogorzałej twarzy Irlandczyka.
— Bywaj zdrów, Barneju — szepnęła cicho i żałośnie, usiłując wspiąć się na stopnie powozu.
— Ostrożnie, maleńka! bo się pośliźniesz! Podaj mi wpierw swój węzełek — odezwał się dźwięczny głos męski z wnętrza