— Nie mam wcale nazwiska — odparła cicho, rumieniąc się instynktownie.
— A to śmiesznie! to zabawnie! cóż to, czy nie miałaś ojca, ani matki?
— Zaprzestańcie! — wdała się między nich Józia. — Co wam do tego, jak się nazywa? Pani Livingstone powierzyła ją mnie; nie pozwolę jej dokuczać. Dalej do kotki i do myszki! Kto będzie kotem?
Dzieci poskoczyły na dziedziniec, usiłując Margie pociągnąć za sobą, ale ona wyprosiła się od udziału w zabawie i pozostała na progu, przypatrując się dzieciom zdaleka.
— Czy nie lubisz się bawić w kotka i myszkę? — spytał łagodny głosik dziecięcy, przerywając jej zamyślenie.
Obróciwszy się, ujrzała stojącego obok 10-letniego chłopczyka o bladej chorowitej twarzy.
— A ty czemu nie idziesz się bawić? — odpowiedziała pytaniem na zapytanie.
— Bo nie mogę — odparł, wskazując na chorą nogę.
— O! to ty jesteś biedny! — wyrwało się Marjorie z serca.
— Dlatego, że jestem kulawy? O! już oswoiłem się z tem nieszczęściem. Wszyscy tu dla mnie bardzo dobrzy. Miss Brooks także... Dawała mi pomarańcze, gdy byłem chory.
— Chcesz?... dam ci jedną — zawołała Margie, przypomniawszy sobie dar sędziego Graya.
— Jeżeli zechcesz podzielić się ze mną, to dobrze — odparł kaleka. — Nazywam się Willy Blanc, a ty jak?
— Marjorie — odparła zadowolona, że nowy jej przyjaciel nie pytał o więcej. Oboje razem powrócili do sali i, usiadłszy obok siebie, podzielili się pomarańczą, rozmawiając po przyjacielsku. Zaledwie skończyli jeść, cała gromada dzieci powróciła z dziedzińca i lekcje zaczęły się na nowo. Wkrótce potem dzwonek odezwał się głośno, wzywając dziatwę na obiad. Wszyscy długim szeregiem zasiedli do obficie i smacznie, choć skromnie zastawionego stołu; Margie jednak prawie nic jeść nie mogła.
Po skończonym obiedzie wróciła do sali, czując się niewypowiedzianie smutną i opuszczoną. Nauczycielka posadziła ją znów do lekcji i pochwaliła za pilność, a przed podwieczorkiem, gdy stała cichutko we framudze okna, wyglądając na gościniec, odźwierna przyszła jej oznajmić, iż jakiś młody panicz pyta o nią, a miss Brooks przyzwoliła, aby na chwilę wyszła do niego.
Nie domyślając się, kto to mógł być taki, Marjorie poszła za Urszulą, wskazującą jej drogę, gdy naraz ujrzała stojącego w progu... Reginalda.
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.