jedna po drugiej. Uchyliwszy stajennej bramy, usłyszał wewnątrz szczekanie, połączone z żałosnem skowyczeniem.
— Jesteś tu, Hyderze? — zapytał, macając drogę wśród ciemności; nie chciał bowiem przynieść z sobą światła. — Chodź tu, mój stary! chodź, poczciwy piesku!
To mówiąc, spuścił łańcuch, a wspaniały i ogromny brytan rzucił mu się na piersi, wyjąc nawpół dziko, a nawpół radośnie. Był to właśnie ów pies, którego pan Wilder nie chciał kupić dla syna, ale Jack (Żak) Miller, przyjaciel Horcia, nabył go dla siebie i pożyczył mu go na dwa dni, niby dla pilnowania domu podczas nieobecności rodziców i służby; Horacy zatem znał się z nim dobrze. Gwiżdżąc zcicha, chłopiec poprowadził brytana za sobą do dawnej kancelarji swego ojca. Tam przywiązał go sznurem do nogi stołu, stojącego w pośrodku. Sznur ten był tak długi, że brytan mógł swobodnie przechadzać się po pokoju; nie mógł jednakże poruszyć stołu, który przyśrubowany był do posadzki.
Pokończywszy wszystkie przygotowania, Horcio kazał Hyderowi leżeć cicho i mieć się na baczności, a sam wyszedł, starannie zamknąwszy drzwi za sobą.
Marjorie, przekonawszy się, że na nic się nie zdało wołać za Horciem, postanowiła czekać cierpliwie, aż przyjdzie John, zapali gaz i drzwi jej odemknie. Nie przypuszczała, aby złośliwy chłopiec ośmielił się zrobić krzywdę jej pieskowi; była jednakże bardzo niespokojna i wytężała słuch, aby się przekonać, czy nie skomli. Daremnie usiłowała wmówić w siebie, że nie zagraża mu nic złego; obawa jej wzrastała z każdą chwilą, spędzoną w samotności i mroku wśród ciszy wielkiego domu, w którym umilkły wszelkie odgłosy życia. To też odetchnęła swobodniej, gdy w jakie pół godziny potem usłyszała w sieni kroki Horcia, który wyzywająco zawołał do niej przez drzwi:
— Chce ci się bardzo zobaczyć twojego psiaka? Zamknąłem go w bezpiecznem miejscu i jeżeli chcesz go odzyskać, musisz sama pójść po niego.
— Czy... czy zamknąłeś go tu gdzie, w domu? — trwożliwie spytała Marjorie, przerażona myślą, że wyniósł psinę do stajni.
— Tak — rzekł, wchodząc do pokoju. — Jest w dawnej kancelarji papy. Nie boisz się sama iść po Dandysa?
— Nie, nie boję się — rezolutnie odparła dziewczynka, zbierając całą swoją odwagę. — Biedny mój piesek! pewnie skomli okropnie. Puść moją rękę, Horciu, pójdę sama.
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.