Pobiegła naprzód, a Horacy cichaczem skradał się za nią, strasząc ją słowami i gestem, tak że dziecko co chwila zatrzymywało się strwożone, oglądając się za siebie.
Przy drzwiach kancelarji przystanęła na chwilę, szukając klamki w ciemności; gaz bowiem w kurytarzu palił się bardzo słabo.
— Poczekaj — rzekł Horcio, zachodząc ztyłu — pomogę ci — i zanim dziewczynka opamiętała się, wepchnął ją z całej siły do pokoju i drzwi za nią zamknął na klucz.
Przerażona tak gwałtownem popchnięciem, nie mogła jeszcze oprzytomnieć wśród ciemności, gdy naraz usłyszała tuż obok siebie przyśpieszony i gorący oddech jakiegoś żyjącego stworzenia... a dwoje wielkich, połyskujących groźnie oczu wyjrzało na nią z ciemności.
Dziki i przeraźliwy okrzyk trwogi wyrwał się z piersi dziecka.
— Horciu! Johnie! ratujcie! na pomoc!
— Jakże ci się podoba mój pies? — brutalnie roześmiał się pode drzwiami chłopiec. — Radzę ci, nie zaczepiaj go! Nie jadł dzisiaj nic i niewiadomo, na co się odważyć może.
— Puść mnie! — wołała wpół bezprzytomna z trwogi dziewczynka, bijąc z całych sił o drzwi. — Puść mnie! o! proszę cię, proszę, Horciu! Będę już grzeczna!
Łkania dławiły jej głos.
— A będziesz skarżyć na mnie przed rodzicami? — pytał Horcio, przedrwiwając ją.
— Lizeto, Lizeto! — krzyczało dziecko.
— Wołaj sobie choć do sądnego dnia! Nikt cię nie usłyszy. John i kucharka wyszli, ja też wychodzę i zostawię cię tu na noc. Urządzajcie się tam z Hyderem, jak wam się podoba.
Po długich dwóch godzinach, które przesiedział na górze, Horacy zdecydował się nareszcie wypuścić uwięzioną. Ciekawy był bardzo, jak też strach na nią oddziałał; ogarniała go jednak pewna trwoga na myśl, że wylęknione dziecko mogło umrzeć pod wpływem zbyt gwałtownego wstrząśnienia. Pobiegł więc do pokoju i otworzył drzwi; wtem Hyder wyskoczył ku niemu, witając go radośnie.
— Cóż u licha! — zaklął chłopiec. — Jak śmiałaś odwiązać go bez mego pozwolenia? Co widzę, przegryzł sznur! To mi chwat! Marjorie, wychodź teraz!
Żadnej odpowiedzi.
— Pewnie zemdlała — pomyślał sobie.
W pokoju nie było słychać żadnego szelestu.
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.