chwilę, chcąc nabrać oddechu i zawołać: „panie policjancie!“ gdy naraz Hyder, szarpnąwszy się gwałtownie, zerwał resztki swoich więzów i jednym potężnym skokiem rzucił się na paki.
Marjorie obejrzała się za siebie i usłyszała chrapliwy oddech strasznego zwierza; ujrzała krwią nabiegłe jego oczy, z dzikim wyrazem zwrócone ku niej, wydała okrzyk przeraźliwy, i z wyciągniętemi naprzód rączkami wychyliła się przez okno; naraz straciła równowagę... i z głuchym łoskotem padła bezprzytomna na kamienne schody ogrodowego tarasu, nie ruszając się wcale.
W kilka chwil potem uliczna żebraczka, stara Molly, jak ją powszechnie zwano, wracając z wieczornej włóczęgi, przysiadła na chwilę na schodach tarasu, chcąc sobie odpocząć wśród nocnego chłodu.
— Co to być może? — rzekła do siebie, widząc opodal coś białego, leżącego bez ruchu. — Dziecko?... nieżywe?... pewnie zabite!... nie dotknę się go; jeszcze powiedzą, że to ja zrobiłam.
Zabierała się szybko do odejścia, gdy naraz w żółtym blasku łatami ujrzała złoty łańcuszek, połyskujący na szyjce zemdlonej dziewczynki. Zbliżyła się chciwie, pomacała grubą swoją ręką członki dziecka, które drgnęły pod jej dotknięciem, i przekonała się, że mała jeszcze żyje...
Molly sama nie wiedziała teraz, co począć. Popatrzała na dom i widziała, że był szczelnie na noc zamknięty. Zresztą, cóż ją to obchodziło, jakim sposobem dziecko tutaj się dostało w takim opłakanym stanie... Mała miała na sobie złoty, błyszczący ponętnie łańcuszek i sukienki z białej, miękkiej, kosztownej tkaniny, które można było spieniężyć w karczmie i dostać za nie kilka kieliszków whisky... prócz tego właścicielka szynku, Paddy, poszukiwała małej dziewczynki, którą chciałaby „przyswoić“. Zapłaciłaby jej pewnie za ten nabytek. A jeżeli mała była ciężko rozbita, i umrze? no! to umarli nie robią plotek, a rzeka płynęła tak blisko...
Tak sobie rozważała żebraczka i los biednej Marjorie w jednej chwili został rozstrzygnięty.
Stara Molly zdjęła z siebie brudną, dziurawą chustkę i zawinęła w nią szczelnie bezwładną dziewczynkę, zdjąwszy z niej poprzednio kosztowny naszyjnik. Potem cichaczem, skradając się ciemnemi zaułkami, dla uniknięcia bacznych oczu policji, zaczęła iść ku rzece.
Nieraz przystawać musiała po drodze dla otarcia potu z zabrudzonej twarzy i nabrania oddechu, zanim doszła do tak zwanego swojego mieszkania, położonego w najbrudniejszej i najnędzniejszej dzielnicy miasta, gdzie zaraza trwałe obrała
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.