Minął wrzesień oraz pogodne a ciepłe dni października; nastały chłodne dni jesienne i ziemia pokryła się zwiędłem żniwem purpurowych liści, zanim Marjorie zdolną była opuścić nędzną izdebkę starej Molly. Cudem prawie ocaloną została od śmierci, dzięki niezmordowanej troskliwości Nancy, która dniem i nocą czuwała nad nią, jak nad własnem dzieckiem. Rana w główce okazała się bardzo głęboką, a do dotkliwych cierpień, jakie dziecku sprawiała, przyłączyła się gwałtowna gorączka, która przyprawiła ją o zupełną utratę zmysłów i przytomności.
Doktór Boddy dozorował chorą zdaleka, zapobiegając zbytniemu wycieńczeniu sił; lecz nie było w mocy jego przeciąć przebiegu choroby. Gdy stara Molly i jej wnuk byli w domu nieobecni, wtedy spokój kojąco oddziaływał na dziecko; ale gdy pijana para włóczęgów, wyczerpawszy w mieście swoje fundusze, wracała do mieszkania, hałasując i klnąc, na czem świat stoi, chora niemal do obłędu doprowadzaną bywała ich piekielnemi wrzaskami.
Stara wiedźma nie ośmieliła się dotąd pozbyć złotego łańcuszka, bała się bowiem, że tym sposobem może dostać się w ręce policji. Chciwość zaś jej nie mogła być podnieconą wysoką nagrodą, ogłoszoną w gazetach za odstawienie zgubionego dziecka, bo Molly nie umiała czytać.
Wśród ubogiej ludności, zamieszkującej ten dom, Marjorie uchodziła powszechnie za córkę zmarłej siostry Nancy, która podała ją za taką przed doktorem Boddy. Nancy zmuszona była sprzedać białą sukienkę Marjorie dla opędzenia kosztów apteki, ale iż poprzednio odpruła zdobiący ją delikatny haft w celu pozbycia go osobno, przedmiot ten przeto uszedł uwagi policji.
Gorączka, strawiwszy cały organizm chorej, sprawiła wielką zmianę w jej umyśle. Dziewczynka straciła zupełnie pamięć o przebiegu ostatnich kilku lat swego życia. Zatarły się one w jej wspomnieniu tak, jakgdyby nigdy nie były istniały. Nawet imienia swego zapomniała; jednak, gdy Nancy nazywała ją „Marynią“, miała takie uczucie, jakby to nie było właściwem jej imieniem. Lecz zato pamięć jej sięgała dalej w przeszłość; nieraz wpół sennie mówiła coś o mamie i o tym starym siwowłosym panu, który ją tak brutalnie odtrącił od siebie...
— Wiesz — poczęła, szeptać lękliwie do ucha Nancy — uderzył mnie w skroń .. ot tu... i odtąd taką mam jakąś dziwną
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XIV.