— Jeżeli pozostaniesz przy mnie, maleńka, to nie będę cię nazywać Marynią. Czy masz co przeciw temu, abym ci nadała inne imię?
— O nie, pani! Jakiekolwiek pani wybierze, zawsze będzie ładne.
— Ja panience powiem — mówiła Myrjam, ubierając Marjorie w ładną, granatową, wełnianą sukienkę, przyniesioną z magazynu — to dziecko musiało być skradzione przez złodziei.
— To niepodobna, moja kochana. Czyż takie rzeczy trafiają się wśród stolicy?... Maleńka, wyglądasz teraz bardzo ładnie. Myrjam jest nieocenioną jako garderobiana. Zawiąż mi, proszę, te kokardę. Słyszę nadchodzącego ojca, Myrjam, zatrzymaj małą przy sobie, aż po nią przyślę. To mówiąc, miss Clive znikła za drzwiami.
Marjorie słyszała w przyległym pokoju głosy rozmawiających, ale nie zdawała sobie z tego sprawy, że losy jej ważą się w tej chwili na szali przeznaczenia. Gdy po upływie pół godziny Wirginja zawołała:
— Myrjam! przyprowadź dziecko! — Marjorie ze zwykłą uległością udała się za swoją przewodniczką do salonu.
Pan Clive siedział w głębi wygodnego fotelu, a Wirginja na niskim taburecie u nóg jego. Wyglądała prześlicznie w sukni perłowego koloru, nieco wyciętej u szyi, z czarnemi oczami, iskrzącemi się jak diament, wpięty w jej włosy. Ojciec jej mógł mieć lat około 50; postawę miał piękną i bystre rozumne oczy, które snać umiały w potrzebie patrzeć surowo i przenikliwie. Obecnie zwrócone one były z uśmiechem na śliczną twarz córki, która białe ręce splótłszy na ojcowskich kolanach, opowiadała coś z żywością.
Gdy Marjorie ukazała się w progu, pan Clive spojrzał na nią ciekawie.
— Więc to jest owa dziewczynka? — zapytał.
Marjorie zbliżyła się lękliwie, ale ośmielona zachęcającym uśmiechem Wirginji, podała mu usteczka swoje do pocałunku. Niewinny wdzięk jej i nieświadoma prostota obejścia tak ujęły pana Clive, że pochylił się ku niej i uścisnął ją serdecznie.
— Czy chciałabyś jechać do Filadelfji? — zapytał, zatrzymując jej rączkę w swoich.
— Z miss Wirginją? O, z nią pojechałabym wszędzie! Taka dobra była dla mnie... i oddała mi swoje miejsce w omnibusie dziś zrana, gdy Molly uderzyła mnie... tak mocno.
Tu Marjorie pochyliła główkę na piersi, tłumiąc ciche łkanie.
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.