— Jak żyję, nie widziałam podobnych małpeczek! — zawołała ciotka, doprowadzona do desperacji, i ratując swoje nożyczki, a zabierając się do zranionej nóżki chłopca, dodała: Ale już ja mam na was sposób!
To mówiąc, tajemniczo potrząsnęła głową.
Wprawiło to dzieci w ogromne zaciekawienie, ale nic się od ciotki nie mogły dowiedzieć, a na wszelkie ich zapytania odpowiadała krótko:
— Czekajcie, już nie będziecie mogli tak dokazywać i tyle psocić!
Potem ucałowała oboje gorąco i zawołała Sylwję, aby przyszła ich ubrać.
Mistress Moulton siedziała w swoim pokoju, odczytując list tylko co odebrany z poczty. Po krótkiem zastanowieniu zadzwoniła na pokojową.
— Magdaleno — rzekła do niej — idź do pokoju miss Daisy i poproś ją, aby przyszła do mnie, gdy skończy się ubierać. Potem bądź gotowa, bo odprowadzisz ją do pana Clive.
Po chwili zastukano do drzwi.
— Czy pani mnie potrzebuje? — spytał głos łagodny i dźwięczny. — Byłam już oddawna ubrana, gdy pani po mnie przysłała; kończyłam tylko pakowanie moich malowniczych łachmanów do koszyka.
— Malowniczych łachmanów? Cóż to jest? Wytłumasz się, proszę, Daisy.
Wiotka postać dziewczęcia, pełna wdzięku i niezrównanej prostoty, ubrana w przejrzystą muślinową, białą suknię, przysunęła się do przełożonej. Była to ta sama twarz słodka i niewinna, którą znaliśmy przed sześciu laty, z wielkiemi siwemi oczami, przysłonionemi kiedy niekiedy mgłą smutku. Jasne, złociste włosy, sczesane z białego czoła, spięte były w gruby węzeł ztyłu nad szyją, której kształty białe i wysmukłe rysowały się delikatnie pod osłoną koronki. Pani Moulton przyciągnęła Marjorie do siebie i przypatrzyła jej się uważnie.
— Mówię o moim kostjumie do żywych obrazów — tłumaczyła się wychowanica. — Myrjam przyniosła mi go dziś zrana do przymierzenia.