Duże i wspaniale oświetlone salony przepełnione były gośćmi, a żywe obrazy, które Wirginja urządziła ze zwykłą umiejętnością i wytwornym smakiem, wzbudzały powszechny entuzjazm.
Marjorie pojawiła się na scenie dopiero w ostatnim obrazie.
— Co to jest? — pytała pani Sanderson, przykładając lornetkę do oczu.
— W programie jest napisane: „Sierota“ — odparła córka jej, Minia.
— Wirginja mówiła mi, że obraz ten wykonany został według utworu znakomitego jakiegoś włoskiego malarza. Nie wiem, kto przedstawia tytułową postać. Wirginja nie chciała wyjawić tajemnicy. Niech mama pozwoli lornetkę... Ależ to Daisy Russel.
Obraz był zupełnie skromny. Jedna tylko twarz dziewczęcia na tle staroświeckiej, rzeźbionej ramy. Lekko odsłonione białe ramię dziecka, przeglądające przez rozdarty, stary rękaw, i maleńka, dziecinna niemal dłoń, usiłująca przytrzymać rozlatujące się łachmany, zabytki prawdopodobnie świetnej przeszłości.
Ale któż opisze niewysłowiony smutek tych wielkich, siwych, niby zamglonych, a jednak promieniejących źrenic, z niemą skargą zwróconych ku niebu, bolesny wyraz delikatnie rzeźbionych ust, zdających się tęsknić do niezaznanych słodyczy macierzyńskich pieszczot, drżący układ dłoni, tłumiącej pod łachmanami namiętne uderzenia sierocego serca!...
Na ten widok, tak niespodziewany, chwila przejmującej ciszy zapanowała w sali; rzewna prostota obrazu każdego chwyciła za serce.
Naraz odezwały się głośne i przeciągłe oklaski, wśród których powoli zsuwała się zasłona.
— Czy nie wie pani, kto to jest? — spytał pan Rogers, nerwowo przesuwając chustkę po oczach.
— Jest to uboga sierota, którą pani Randolph wzięła na wychowanie — odparła mistress Sanderson.
— Więc to nie jest żadna krewna? — zdławionym głosem pytał dalej pan Rogers.
Mistress Sanderson patrzyła na niego zdziwiona.
— Naturalnie, że nie. Jest to dziecko niewiadomego pochodzenia, które pani Randolph i jej ojciec przywieźli z Nowego Yorku.
Pan Rogers mruknął coś niewyraźnie, że nie miał nic złego na myśli i, oparłszy się o krzesło, siedział pogrążony w milczeniu, niezdolny słowa przemówić.
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.