Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale pan Clive, ukrywając własne swoje wzruszenie, zaczął z niej żartować, poczem szybko powiedział jej dobranoc i oddalił się, mówiąc, że kareta czeka zaprzężona, aby ją odwieźć do pani Moulton.
— Bywaj zdrowa, najdroższa — żegnała ją Wirginja, ściskając czule. — Powiedz pani Moulton, że przyjadę do niej jutro pomówić o tym interesie, i opowiedz jej, jak się powiodło nasze przedstawienie. Dziękuje ci za udział, jaki wzięłaś w niem. Szkoda, że nie mogłaś widzieć siebie, Daisy...
Nazajutrz po południu powóz pani Randolph zajechał przed bramę. Marjorie, która całe rano oczekiwała niespokojnie na przyjaciółkę, wybiegła na jej spotkanie; ale odrazu z twarzy jej spostrzegła, iż stało się coś niezwykłego.
— Nie mogłam wyrwać się wcześniej — mówiła Wirginja, witając się. — Wczoraj, późno w nocy, już po twojem odejściu, Daisy, dostaliśmy telegram od stryja Percy, donoszący nam o śmierci biednego dziadunia Clive. Ojciec mój pośpieszył na pogrzeb, ja zaś cały ranek zajęta byłam pakowaniem, bo nie na tem koniec jeszcze — tu łzy zabłysły w ciemnych jej oczach — Fred dostał rozkaz wyruszenia zaraz do obozu i w przyszłym tygodniu musi stawić się w miejscu.
— Otóż co to jest być żoną żołnierza w wojennych czasach — rzekła pani Moulton ze współczuciem.
— Tak — odparła Wirginja, tłumiąc łzy — ale przybyłam tu, aby mówić nie o sobie, lecz o projektach Daisy.
Pani Moulton wyłożyła jej cały plan, którego Wirginja wysłuchała z zajęciem, pomijając własne swoje życzenia, skłaniające ją do zatrzymania przy sobie wychowanicy, gorąco przez całą rodzinę ukochanej. Osobliwie teraz, gdy miała pozostać sama, czuła, jak wielką pociechą byłoby dla niej jej towarzystwo; nie wydała się z tem jednakże, widząc, jak bardzo zależało Marjorie na wykonaniu powziętego planu.
Podczas gdy dwie zacne jej przyjaciółki rozprawiały o jej losie, złotowłose dziewczę siedziało zamyślone w oknie, budując zamki na lodzie i ciesząc się w duchu, że zacznie przecie samodzielnie pracować na siebie.
Wzmocniwszy się na zdrowiu, Marjorie przestała zczasem dręczyć się niepokojem, w jaki wprawiała ją zrazu utrata pamięci o przeszłości swojej. Niejedną noc spędziła, rozmyślając nad połączeniem z sobą rozerwanych ogniw mglistych wspomnień dzieciństwa, wśród których najwybitniej występowała postać sędziego Graya, czyli, jak go w myśli zwała: pana, który ją wyuczył kolędy o Bożej Dziecinie. Choć bowiem pamiętała