— Wszystko w porządku, pannuńciu — szepnął Kato. — Sylwja przyjdzie zaraz pilnować dzieci, a my niepostrzeżenie wymkniemy się tylnemi drzwiami.
Marjorie zarzuciła na białą swoją suknię ciemny szal ciotki Debory i cicho postępowała za swoim przewodnikiem, skradając się wśród krzaków. Serce jej biło mocno, a wielkie cienie, padające z wierzchołków wysokich drzew i przerzynające srebrne smugi księżycowego światła, napełniały ją nieznaną trwogą.
Gdy dochodzili do chaty, mały murzynek, siedzący w progu, zerwał się nagle.
— To ty, ojczulku? — zawołał.
— Co tu robisz, malcze, o tej porze? — zgromił go ojciec. — Ruszaj spać... Tędy, pannusiu, jeśli łaska... Moja stara i ja bardzo wdzięczni jesteśmy panience, że raczyła nawiedzić biedną naszą chatę.
Kłaniając się i posuwając wzdłuż ściany, Kato poprowadził Marjorie wzdłuż korytarzyka, a gdy się upewnił, że bystre i ciekawe oczęta małego Sama nie mogą go podpatrzyć, zwrócił się nagle na lewo i w umówiony sposób zastukał cicho do niskich drzwiczek, ukrytych w ścianie.
— To ja, panie — rzekł, ostrożnie wsuwając głowę. — Jeżeli okiennice są zamknięte, to można zapalić świecę...
— Czy przyszedł kto drugi z tobą? — spytał stłumiony szept z kąta.
— Jest i miss Daisy — odparł Kato, pocierając zapałkę.
Żółty blask kopcącej łojówki rozjaśnił czarne cienie, zalegające izdebkę. W tem posępnem, niemal grobowem świetle Marjorie ujrzała chciwie zwróconą ku sobie twarz śmiertelnie bladą, okoloną bujnemi falami opadających na ramiona śnieżnych włosów i przenikliwe wejrzenie dwojga czarnych, zapadłych oczu, które świecić się zdawały w ciemnicy.
Postąpiła krok naprzód, a okrzyk zdumienia wyrwał się z jej piersi:
— Doktór Boddy!
Twarz mężczyzny z bladej stała się siną... Zerwał się z miejsca i przyskoczył do niej.
— Kto mnie tak nazwał? — spytał zdławionym głosem.
— Ja — ochłonąwszy z przestrachu, odparła Marjorie. — Pamiętani pana dobrze, choć pan nie przypominasz mnie sobie.
Wtem Kato wtrącił:
— Zejdę na dół, pannuńciu, i będę stał na straży, żeby kto nie podszedł... Tylko niech panienka z łaski swej nie bawi długo, bo we dworze mogą spostrzec jej nieobecność...
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.