Drżące usta sieroty z takiem słodkiem przejęciem wymówiły te słowa, że brzmiały niemal jak modlitwa stęsknionego serca, łaknącego uczucia.
— Dziecko — odparła ciotka, całując ją czule — nie nabijaj sobie tem głowy przedwcześnie. Przyszłość to wykaże... Jeżeli zechcesz opuścić nas, aby dojść prawdy, to nie stanę ci na przeszkodzie... Wyznam jednak szczerze, że wolałabym, abyś sprawę tę załatwiła, jeżeli to być może, listownie. Pragnę tego tem bardziej, że okolica ta nie przedstawia dość bezpiecznego schronienia dla nas kobiet... Jeżeli będziemy musiały z babcią i dziećmi wyruszyć na północ, to raźniej nam będzie podróżować razem. Wiem, że biedna staruszka z żalem opuści te strony, ale cóż robić, gdy Bóg zesłał na nasz biedny kraj tę klęskę wojenną? Muszę w każdym razie zasięgnąć porady Samuela...
Ładny i schludny domek kuzyna Hicksa stał u podnóża łańcucha górskiego Blue Rygde (Bliu Ridż). Sam właściciel, ubrany w tradycjonalny szerokoskrzydły kapelusz, zajęty był zamiataniem szpaleru, wiodącego do ganku, w chwili, gdy karykiel zajechał przed bramę. Z miotłą w ręku zbliżył się do gości.
— Rad jestem, że was widzę — rzekł. — Witajcie w moich progach. A gdzież jest Puk?
— Został, bo nie było miejsca — żywo odparła Pozy. — Okropnie był zmartwiony, ale mu powiedziałam, że wujaszek pewnie mu na pociechę przyśle miętowych cukierków, więc się uspokoił i polecił mi, abym nie zapomniała ich przywieźć.
— Pozy! — ostro upomniała ją ciotka.
Dziewczynka skryła się za Marjorie i nie wyszła, z miejsca, póki wujaszek Hicks, śmiejąc się, nie kazał jej pójść do frontowego pokoju i poszukać, czy tam nie znajdzie czego dobrego.
— Przybyliśmy do ciebie, kuzynie, celem uproszenia cię, abyś udzielił gościnności człowiekowi, którego nie śmieliśmy przechowywać u siebie — objaśniła ciotka Debora, rozwiązując wstążki kapelusza i siadając w głębi obszernego, trzcinowego fotela, — ale szczęśliwym dla ciebie i dla nas trafem spotkaliśmy w drodze oddział unjonistów, który łaskawie zdjął nam z głowy ten kłopot. Czy niepokojono cię w tym czasie?
— O, nieraz — odparł, wysłuchawszy szczegółowego opowiadania ciotki Debory. — Byłbym zrobił, coby było w mojej możności, dla tego człowieka, ale nie mógłbym mu zapewnić bezpiecznego schronienia.
— Mój Boże! więc cóż się stanie z naszym drugim gościem, Daisy? — spytała ciotka zmartwiona.
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.