zuchwalstwa. — Hayes służy w kompanji Harrego Peytona i należy do pułku wirgińskiego.
— Niema zatem czasu do stracenia — mówił kuzyn Hicks, spoglądając na zachodzące słońce. — Każ woźnicy nasypać sporo obroku mojemu siwkowi, przyjaciółko Frost, i daj nam przekąsić co naprędce. Mamy przed sobą dobre 4 mile drogi i musimy jechać przeważnie lasem... Włóż więc, dziecko, cieplejsze odzienie, bo noce chłodne.
— Weź, proszę, moją amazonkę — uprzejmie nalegała Dora, — a gdy Marjorie podziękowała jej z wdzięcznością, obie razem pobiegły na górę. Ciotka Debby, ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, zaczęła biegać na wszystkie strony, wydając rozkazy służbie i pakując mały koszyczek z prowjantami na drogę.
Gdy Marjorie zeszła na dół, ubrana w ciemnogranatową amazonkę i mały tyrolski kapelusik, opasany powiewną, białą gazą, zastała już wieczerzę gotową, ale nic w usta wziąć nie mogła. Niepokój trawił ją, przyprawiając niemal o gorączkę. Echo dawnych, zamglonych wspomnień, zbudzone w jej sercu głosem i obejściem Rexa, dźwięczało wciąż w jej duszy; nie umiała sama zdać sobie sprawy, dlaczego taki ostry ból ściskał jej serce, gdy teraz myślała, że mogą przybyć za późno...
Jazda ta po wieczne czasy pozostała w pamięci Marjorie.
Noc była jasna, księżycowa, ale droga szła przez las, a splątane konary rozłożystych drzew zaledwie gdzie niegdzie przepuszczały złote promyki gwiazd, migocących na niebie. Odurzający zapach sosen, melancholiczny świergot polnych koników, tajemnicze szelesty, niby dreszcze przebiegające leśną, senną puszczę, a nadewszystko to uczucie samotności, które ogarnęło ją potężnem, a smętnem tchnieniem swojem, wszystko to niezatartem nigdy wrażeniem odbiło się w duszy dziewczęcia.
Kuzyn Hicks prawie nie otwierał ust, ale jako obznajmiony dobrze z okolicą, przewodniczył śmiało i bezpiecznie po krętych ścieżkach i błędnych manowcach, które musieli przebywać.
Wkońcu kraj stawał się coraz dzikszym i spustoszonym, a Marjorie drżała, gdy mijała gruzy spalonych domów, które były świadkami krwawych, a nieraz i bohaterskich scen.
Już było dobrze po północy, gdy kuzyn Samuel, pochyliwszy się na siodle, schwycił w rękę trenzlę konia Marjorie.
— Zbliżamy się — rzekł krótko i węzłowato.
— Kto tam? — spytał głos obcy, któremu towarzyszył chrzęst broni.
— Przyjaciel — spokojnie odparł kwakier.
— Ilu was jest i czego tu chcecie?
Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.