Otom jest stary włóczęga, sterany pielgrzym bezdomny. Wiosenne świty młodości mojej pogasły dawno; dziś sklepi się nad osędziałą, zwichrzoną wiatrami drożnymi głową szary zachód odarty zpokrwawia słońca, co przerażone starczym chłodem skryło swe ognie gdzieś za zwałami burych chmurzysk. Czasem tylko wyśliźnie się przez szczeliny duszy namiętny płomień przeszłości i twarz mi szkarłatem okrasi; wtedy i mnie starego ździwi niewczesny i sam zawstydzony gaśnie prędzej jeszcze, niż rozbłysnął: uśmiechnę się zjadliwie i idę dalej... Dalej, naprzód w tę dal bez końca, co sinym rąbkiem się znaczy; idę po polach rozłogich, jarach przepastnych i debrach strzępy mych szat zostawiając po krzach przydrożnych. Wiatr porywa je i roznosi spuściznę po nędzarzu hen, hen po świecie. Przedemną płożą się w kolejnej przemianie niwy ludzkie, bory i lasy, pstrzą chaty wiejskie stożą wieżyce miast; lśni się, migoce, szaleje i płacze cały ten wielki, boży świat.... A ja wciąż w drodze — jak pies bezpański odtrącony od domowego ogniska wałęsam się po rozdrożach....
Krzyżowe drogi! rozstaje!.... wicher się tułacz po was kołysze, wygrywając mi jesienną piosenkę życia. Czasem mnie spije ten luty śpiew,