8
przełaj przez pola wlókł się wychudły pies; zapadłych boków zwierzęcia omal że nie przebijały twardo sterczące żebra. Żal mi się zrobiło psiska: zbliżyłem się, by mu rzucić gleń czerstwego chleba, ale w tejże chwili strach dziki odepchnął mię w tył: z zaczerwienionych gorączką ślepiów bestyi ziała wściekłość. Odszedłem na bok.
Popędził dalej każąc drogę krwawą pianą.
— Wściekły pies — mruknąłem przez zęby, odruchowo chwytając za pierwszy spotkany kamień.
— Głupcze — zasyczało coś w odpowiedź — głupcze, wszakże to twój kum — brat serdeczny.
Zziąbłem teraz tak, że z trudnością podnosiłem zgrabiałe stopy. Mijając małą dąbrowę zauważyłem pomiędzy odartymi z kory pniami na polanie gromadkę ludzi przy jarzącem się ognisku. Mleczny, ciężki dym wysuwał białe ssawki z poza pęków chruściaków, uschłych gałęzi i liści składających watrę i pełzając miękkiem ciałem lizał ziemię; omotywał wężowym splotem dębczaki, kłębił się w wykrotach, pieścił drapieżny wdzięk tarniny i ostów.
Poprosiłem ludzi grzejących się o miejsce przy ogniu. Byli obdarci nie gorzej odemnie i wyglądali podejrzanie. Zaczepieni spojrzeli na mnie ciekawie z niedobrym błyskiem w zuchwałych oczach, ale spostrzegłszy nędzarza, uśmiechnęli się drwiąco i z lekceważeniem. Starszy mężczyzna o wyrazie ponurym wycedził z grymasem:
— Niema miejsca. Poszedł won do biesa!
Zawróciłem na drogę. Przeciągły śmiech szyderstwa, urągliwy, kłujący szedł mi w tropy i długo jeszcze, długo towarzyszył zjadliwym chichotem.
Tymczasem zrobiło się jeszcze zimniej. Deszcz zlewał całe upusty na grząską od wilgoci ziemię; długie, łzawe struny rozpięły się między zasępio-