nym sklepem niebios a spłakanemi polami; wiatr rwał je co chwila, rozpylając w drobne krople i siekł mokrymi warkoczami dżdżu przydrożne drzewa. Pociemniało gwałtownie: ponury zmierzch jesienny kroczył szybko z przesłonionem potworną dłonią licem po rozszlochanym świecie. Tylko tam daleko, tuż przy poziomie krwawił się zachód; ale i ten zakryły mi wrychle zsiniałe kotary chmur, zesuwając się szczelnie nad purpurowem misteryum słońca.
Z uczuciem ulgi zawróciłem z gościńca na boczną ścieżynę, by dotrzeć do wpół rozdartego kleciska, jakie się ukazało na uboczu. Zrazu czerniały mi tylko niewyraźne zarysy czegoś nikłego i zgarbionego. Zwolna kontur uwydatnił się silniej, kształty wyodrębniły i z mroków nocy wychynęła stara, na poły rozwalona cegielnia. Starucha pochyliła się niziutko, niziutko — tak, że mocno nadniszczony okap z gontów niemal dosięgał spróchniałem skrzydłem ziemi. — Naokół grunt był udeptany i twardy. Obchodząc cegielnię ze wszech stron szukałem dogodnego miejsca na nocleg.
Narazie był przynajmniej dach nad głową — ale co za dach!: raczej przetak; znać długoletnie ulewy nadgryzły gonty i tarcice, które podziurawione w rozpaczliwy sposób przepuszczały deszczówkę. Na ziemi wałęsały się miejscami odmioty cegły, szczerzyły potłuczone czerepy, szczerbiły porowate żużle, odłamki szkła i pordzewiałego żelaziwa. W środku niewielka hałda pryszczyła się rudym tonem cegły zmieszanej z innymi odpadkami.
Postanowiłem urządzić się możliwie najwygodniej. Parę przegniłych dylów poprzecznych grożących obsunięciem za lada silniejszym tchem wiatru wyrwałem z dziurawej posowy, padając roz-
Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.
9