46
Nigdy nie umiałem sobie wytłumaczyć, jak mogła powstać i utrzymać się tego rodzaju budowa.
Podobne wrażenie robiły okna w stosunku do ścian znikająco małe; wciśnięte w grube mury gubiły się niemal w ich okrutnym uścisku.
Tak przynajmniej wyglądało to zewnątrz, chociaż, jak się z czasem przekonałem, nie były tak wązkie w rzeczywistości, a przepuszczały tyle światła, ile w zwykłych warunkach okna znacznie większe.
Do tego przyłączał się drapieżny wygląd rudery skażonej mnóstwem dziur i wyżłobień; wyglądające z nich cegły pokrywały mury niby pryszczami zakrzepłej posoki, obryzgującej ściany.
Nie mniej przykro przedstawiało się wnętrze. Złożone z trzech izb pełne było szpar i przepuklin, przez które wnęcał się swobodnie wiatr, wpadał do wpół zawalonego paleniska, wykręcał resztki popiołów i tłukł się w dymniku.
Najdziwaczniejszą jednak okazała się izba narożna, gdzie przeważnie przebywałem.
Liszaje powstałe w jednej ze ścian po oderwaniu się tynku utworzyły zagadkową figurę.
Zrazu nie umiałem uchwycić jej należycie; przerysowałem więc zwolna na papierze i oto przedstawił mi się dość dziwny obraz, czy raczej jego fragment.
U spodu ściany tuż nad podłogą odciskały się kontury nóg dziecięcych; jedna zgięta w kolanie opierała się końcem stopy o drugą, sztywnie wyprężoną ku ziemi. Tułów przechylony wstecz, dochodził mniejwięcej do piersi — reszty brakło.
Małe, wątłe ramiona wznosiły się w górę ruchem bezsilnej samoobrony.