Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.
47

Całość mogąca wyobrażać ciało kilkuletniego chłopca, tchnęła bezwładem zwłok.
Nieco wyżej ponad tem, a w kierunku nie istniejącej głowy, widniało dwoje rąk, kurczowo zaciśniętych około czego — niewiadomo; przestrzeń między palcami była pusta. Lecz ręce te należały do kogoś innego: były znacznie większe i żylaste. Do kogo — obraz nie wskazywał, bo urywały się już poniżej łokcia i zatracały gdzieś na białem tle ściany.
Obraz ten jak i cała izba miewały w słoneczne dnie swe specyalne oświetlenie Promienie wpadając przez okna, załamywały się w taki sposób, że światło roszczepione w krwiste okola oblewało jeden ze słupców przyciesi; zdawało się wtedy, że ściekają zeń grube krople krwi i rozwodzą w kałużę u spodu.
Tłómaczyłem sobie to niezbyt przyjemne zjawisko prawami optyki i szczególnym składem chemicznym szkła w szybach zresztą białych i nieskażenie przezroczystych.
Zbadawszy samo siedlisko, przeszedłem w sad, czy ogród, stanowiący z niem jedną, nierozłączną, a stylową całość.
Był bardzo stary i zapuszczony. Od lat wielu rozplenione chaszcze ujmowały go zewnątrz zwartym żywopłotem, strzegąc zazdrośnie tajemnicy wnętrza. Wśród chorobliwie wybujałych trawisk dziędzierzawy butwiały smukłe, przedwcześnie zmarniałe pnie młodych drzewin. Obaliły je nie wiatry, nie mające tu przystępu, lecz powolne, zjadliwe wysysanie im żywotnych soków przez starsze drzewa. To też wyschły jak szkielety z liśćmi o suchotniczych wypryskach. Inne, których nie dosięgły jeszcze stu-